Wielkie powroty: epizod 4 – Nauka jazdy
O wydarzeniach niżej opisanych nie wie absolutnie nikt z Rodziny, dlatego jedynym słusznym posunięciem, aby stan rzeczy się nie zmienił jest publikacja w Internecie.
Zdarzyło się kiedyś, że cała Familia przebywała - podczas jakiegoś letniego weekendu, czy urlopu – w rodzinnym domu Rodzicielki, który można nazwać Gniazdem. Korzystając z pięknej pogody Rodzicielka targana nagłym impulsem postanowiła odświeżyć sobie podstawy prowadzenia pojazdów mechanicznych.[1] Linka powszechnie znana ze swych niewyczerpanych pokładów cierpliwości i ogólnej nieumiejętności do frustracji, jawiła się jako instruktor idealny – mimo, że o jej przygodach za kółkiem krążą pewne mało przychylne legendy (można przeczytać TUTAJ). Jako, że żadna nie posiadała własnego żelaznego rydwanu, wysępiły kluczyki od Rodziciela i ruszyły ku przygodzie.
Linka wyjechała za obszar zabudowany, żeby Rodzicielka nie musiała się obawiać nieprzychylnych spojrzeń Szpiegów, których tam nie brakuje. Zatrzymała auto na prostej, mało uczęszczanej drodze i zamieniła się z nią miejscami. Po krótkim instruktarzu gdzie przód, a gdzie tył, gaz, hamulec i inne przydatne podczas jazdy gadżety, Linka uznała, że część teoretyczną można sobie darować i kazała Rodzicielce ruszać. Ta w pełnym skupieniu, zmarszczyła brwi, aż na jej czole wykwitły głębokie bruzdy, wrzuciła jedynkę i zaczęła delikatnie puszczać sprzęgło. Wozem co prawda rzuciło, ale ruszyły bez większych problemów. Rodzicielka ruszała, zatrzymywała się i znów ruszała, cofała, itp. Najbliższą godzinę spędziły na różnego typu ćwiczeniach i manewrach, Linka nie pozwalała rozpędzać się jej powyżej 50 km/h, choć ta zdradzała symptomy tzw. „ciężkiej nogi”.
Lico Rodzicielki promieniało z zachwytu i ewidentnie czuła wiatr we włosach, choć okna pozostały zamknięte. Stwierdziwszy, że lekcja wypadła lepiej niż pomyślnie, obie zgodnie postanowiły, że czas wracać do domu, gdzie wychylą w pełni zasłużone, zwycięskie piwo. Linka wskazała po drugiej stronie szeroki zjazd, prowadzący do jakiejś firmy. Rodzicielka w geście niemego zrozumienia skinęła głową, wrzuciła kierunkowskaz i skręciła. Zjazd był naprawdę szeroki, jako że zaraz przy drodze była mała, szutrowa wysepka okraszona z każdej strony wysokim krawężnikiem, zza którego sterczały grube, drewniane słupy, dumnie prezentujące logo ów firmy. Teren po drugiej stronie krawężnika gwałtownie opadał tworząc niewielką polankę, równając się poziomem z przydrożnym rowem. Rodzicielka zgrabnie wjechała w obręb szutrowej wysepki, zatrzymała się, rozejrzała, przeanalizowała wszystkie ewentualności, delikatnie cofnęła, aby jeszcze bardziej ułatwić sobie bezproblemowy wyjazd i w momencie kiedy został jej ostatni manewr odbicia w lewo, żeby auto delikatnym półokręgiem znów znalazło się na drodze – ta wdusiła gaz do dechy i pojechała prosto. Koła zamieliły w miejscu na szutrowym podłożu, żeby w końcu rzucić samochodem do przodu, auto gładko pokonało 30 cm krawężnik i zaledwie o milimetry minęło ogromny drewniany bilbord, szybko staczając się na polankę. Samochód zgasł… Linka otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, pobieżnie poklepała się po ciele sprawdzając, czy nic się nie uszkodziło, następnie wzrok swój przerzuciła na Rodzicielkę, która nadal trzymała mocno kierownicę, a wyraz jej twarzy przypominał karpia przed rzezią wigilijną. Uznawszy, że obie przeżyły a ich stan jest zadowalający, w końcu mogła się roześmiać gdyż poza, w której zamarła Rodzicielka nie pozostawiał żadnego wyboru. Po kilku chwilach Rodzicielka w końcu rozluźniła zbielałe knykcie na kierownicy, wypuściła długo wstrzymywany oddech i również zaczęła rechotać, aż początkowy lekko podszyty histerią śmiech przerodził się w zdrowe, tubalne brzmienie.
Linka odpięła pas i ciągle jeszcze rżąc wygramoliła się z samochodu. Traf chciał, że akurat w tym momencie nadjechało inne auto. Kierowca musiał dojrzeć niecodzienny obrazek, bo od razu zwolnił. Linka widząc przyklejone do szyby nosy kierowcy i jego pasażerów zaczęła śmiać się jeszcze bardziej i im wesoło pomachała. Kierowca szybko dodał gazu i zniknął za zakrętem. Każdy bał by się dwóch niezrównoważonych blondynek w akcji, które zaśmiewając się do rozpuku parkują samochód w rowie. Linka ocierając łzy obeszła auto dookoła i ku swojemu ogromnemu zdziwieniu nie dostrzegła żadnych śladów całego zajścia. Płynąc na fali szczęścia przepędziła Rodzicielkę z miejsca, wycofała – w myślach odprawiła hekatombę, ku chwale wszystkich możliwych bogów – i ruszyła. Do dziś nie potrafi wyjaśnić, jak w jednej chwili stała się hybrydą KubicoHołowczyca i wyjechała z tego rowu, znów nie pozostawiając żadnych widocznych śladów na karoserii. Rodzicielka szybko potruchtała, zapakowała się i razem ruszyły w drogę powrotną do domu. Na pytanie, czy chce prowadzić, grzecznie, acz stanowczo odmówiła. Piwo w domu i tak zostało wypite, a kiedy ktoś rzucił pytanie jaki im poszło, zbyły odpowiedź zdawkowymi pomrukami, choć w oczach igrały im złośliwe iskierki.
[1] Gwoli ścisłości prawko zdała ćwierć wieku temu i dokładnie w tym samym momencie zaprzestała jakiemukolwiek powożeniu.
Parkowanie w rowie! A to dopiero przygoda! Z której auto i osoby się w nim znajdujące wyszły cało. ;D Gdybym zaraz po zdaniu nie jeździła samochodem, to też potem miałabym problem z wsiąściem za kółko i prowadzeniem. Niektórym się wydaje, że to jest łatwe, panowanie na samochodem, niekoniecznie jak dla mnie. A to się pewnie zdziwili jak z uśmiechem na ustach im pomachałaś ;D.
OdpowiedzUsuńTeż się uczę jeździć, chociaż prawko mam do 20 lat. Ale wcześniej nie było autka, teraz jest i jest okazja!!! Zatem wspieram Ciebie duchowo, z pełnym zrozumieniem. Rodzicielę pocieszam, każdemu zdarzyć się to może.
OdpowiedzUsuńciężka noga :D
OdpowiedzUsuńspoko, gratuluję! śmiech to zdrowie. ważne, że nic się nie stało. mimo wszystko życzę jednak, aby było to ostatnie takie parkowanie ;)
Ja prawka nie mam, więc nie dziwie sie przerażeniu rodzicielki. Świetnie opisane, masz lekkie, dowcipne pióro, przeczytałam z przyjemnością.
OdpowiedzUsuńMiałyście szczęście, że nikt na was nie podkablował, bo gdy mój mąż uczył syna, niby na odludziu, ale w pobliżu jakiejś firmy, nagle przyjechała policja i kazała sie oddalić...
Ja nigdy nie byłam i nie będę mistrzem kierownicy, zdecydowanie pewniej czuję się na Błękitku, no ale że dachu nie ma, więc jakoś sobie radzić trzeba.
OdpowiedzUsuńAno, najgorzej jak się ma przerwy w powożeniu, praktycznie trzeba się od nowa uczyć. Spoko, ja takimi rzeczami się nie zrażam, Rodzicielka na szczęście też nie, jako że nie została skrzyczana i nie było ofiar.
OdpowiedzUsuńWszyscy przeżyli więc śmiać się można, inaczej śmiałaby się tylko połowa ;)
OdpowiedzUsuńDzięki, dzięki. Tu akurat masz sporo racji, tam na 1 m kwadratowy przypada 15 konfidentów ;)
OdpowiedzUsuńJa też nie jestem i nie będę mistrzem kierownicy ;). Pewnie, że trzeba sobie radzić.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję że Rodzicielka, pomimo tej przygody, nie zaniechała dalszej nauki i obecnie śmiga jak zawodowiec :)
OdpowiedzUsuńWiwat A.! Wiwat Kompadre!
OdpowiedzUsuńPierwsze wspomnienie pierwszych dwóch moich synów to matka wjeżdzająca do rowu... Na szczęście rów był płytki i dało się samochód (z dziećmi) wypchnąć. Potem było już tylko z górki i byłam mistrzem kierownicy (malucha) przez lat kilkanaście.
OdpowiedzUsuńRodzicielce gratuluję odwagi. Sama kiedyś jeszcze, po około 30 latach niejeżdżenia, mam zamiar pójść na zajęcia doszkalające. Mam nadzieję jeszcze pojeździć na starość...
Ale super odjechana historia :):):). Ja jeżdże niemal półzawodowo, i wszyscy wokół tez, z wyjątkiem mojej mamy... ona kierownicy nawet nie dotyka kijem:)
OdpowiedzUsuńOj Rodzicielka byłaby całkiem dobrym kierowcą, gdyby nie zaniechała jeżdżenia wieki temu. Ba ona też na motocyklu śmigała.
OdpowiedzUsuńNo to też dobrze, że nic się nie stało. Maluchy są świetne, jak byłam dziecięciem to naszym w dom wjechałam :D
OdpowiedzUsuńSzszsz bez nazwisk. ONI widzą...
OdpowiedzUsuńCóż... zawodowo śmiga po lasach i kniejach, bo na miasto boi się wyjechać. Planujemy zrobić zrzutę i na dzień mamy zakupić jej terenówkę ;)
OdpowiedzUsuńMówimy o podwładnych Putina, czy ufo?
OdpowiedzUsuńZawsze mam obawy, jak kogoś uczę jeździć na szutrowych drogach, bo na takiej nawierzchni wbrew pozorom bardzo łatwo o poślizg. Całe szczęście, że potrafiłyście się z tego śmiać i, że wyszłyście z tego cało, łącznie z autem :-)
OdpowiedzUsuńŁOMATKO!! ... terenówkę?... współczuję leśnej zwierzynie i innym rolnikom błąkającym się po polach ;)
OdpowiedzUsuńPrawda jest taka, że gdyby auto nie było całe, to my - za sprawą Rodziciela - też nie ;)
OdpowiedzUsuńFakt, taki rolnik na masce może zostawić zadrapanie. Ciekawe gdzie się czołgi kupuje...
OdpowiedzUsuńW tamtym momencie wyczerpałyśmy roczny limit szczęścia.
OdpowiedzUsuńMoja rodzicielka kiedyś w drodze ze świąt niemal zaparkowała, wcale nie celowo, na przystanku autobusowym. Od tego czasu jakoś wolę wracać pieszo haha ;)
OdpowiedzUsuńTu akurat całkowicie rozumiem Rodzicielkę, parkowanie w moim wykonaniu to coś strasznego. W sumie ja nie parkuje, ja porzucam auto i udaję, że nie moje.
OdpowiedzUsuń