Wielkie powroty; epizod 7 – Paryż

- chcecie jechać na 5 dni do Paryża? Za całe 25 zł? – zapytała enigmatycznie koleżanka Mała Czarna.


- TAAAAKKK! – wykrzyknęły radośnie Ula i Linka nie zadając żadnych dodatkowych pytań.


Było to zaraz po maturze, kiedy ani wiek, ani letni czas wakacyjny nie sprzyjały wnikliwemu indagowaniu. Zostały w pełni usatysfakcjonowane faktem, że opiekunem wycieczki ma być ich równolatek i dobry znajomek całej szkoły, który jak co drugi długowłosy metal odznaczał się znamienną ksywką Jezus. Linka miała blade pojęcie całego przedsięwzięcia, odgórnie chodziło o wzięcie udziału w jakiejś manifestacji – powód nikogo nie interesował – w zamian za co ich dobroczyńcy – których personalia nikogo nie interesowały – rzucą groszem na ich wikt i opierunek.


Wesoły autobus pokonał trasę z Polski do Francji w jedyne 23 h. Na pokładzie ostały się tylko dwie trzeźwe jednostki - kierowca i Linka, która po zaaplikowaniu śmiercionośnej dawki aviomarinu bała się spojrzeć chociażby na butelczynę Amolu. Głównie dlatego, że kierowca musiał stawać na każdym możliwym zakątku autostrady, gdzie można było znaleźć toaletę albo karton, autobus jechał w tempie poruszających się lodowców. Gdy cysterna na kółkach dotoczyła się na przedmieścia Paryża i zaparkowała pod wyznaczonym dla nich hotelem, ktoś przekazał im szczątkowe informacje, że jedynym ich obowiązkiem jest stawienie się następnego dnia na manifestacji, która oględnie miała dotyczyć spraw Bliskiego Wschodu i praw kobiet, nadal nikt nie był na tyle zainteresowany, żeby drążyć temat.


Chcąc jak najlepiej wykorzystać hojnie dany im czas wolny, radośnie postanowiono rzucić się na miasto i w trybie przyśpieszonym zwiedzać co się napatoczy. Tak ukształtowała się grupa ok 20 owieczek z Jezusem jako pasterzem. Głodna wrażeń brać przedostała się metrem do centrum i z rozdziawionymi paszczami, kręcąc od lewej do prawej głowami, radośnie brnęli w głąb miasta nad Sekwaną. Niczym rasowi turyści za punkt honoru wzięli sobie dokulanie się do mekki każdego zbieracza złomu i zobaczenie Wieży Eiffla. Po kilku minutowej zadumie u jej rozkraczonych nóg zgodnie stwierdzono, że nie ma co oglądać i wszyscy bardziej zainteresowali się pacyfikacją przez policję biednego handlarza odpustów bez akcyzy.


 Nie chcąc narazić się na łaskę nieznanej im nocnej komunikacji miejskiej zarządzono odwrót. Jak po sznurku wrócili po swoich śladach, zbierając po drodze pozostawione przezornie okruszki i skarpety. Wszyscy grzecznie załadowali się do podziemnego pociągu i wspólnie odliczali na palcach 10 przystanków. Dumni jak pawie, że sami zorganizowali sobie bezpieczną i opiewającą w walory kulturalne wycieczkę, wylali się na znajomą stację, którą zobaczyli pierwszy raz w życiu. Zatrwożona trzódka zbiła się w ciasną grupę i łypiąc podejrzliwie na otoczenie wspólnie przesunęła się w stronę rozkładu. Po wnikliwej analizie mało przyjaznego francuskiego planu jazdy zawyrokowano, że faktycznie udali się 10 przystanków, ale nie w te stronę. Nie widząc lepszego rozwiązania niż udać się metrem w drogę powrotną, skupione stado odwróciło się na pięcie i z impetem odbiło od zablokowanych bramek wejściowych. Nastąpiło zbiorowe odpłynięcie krwi z twarzy, wszak okazało się, że ich błędny kurs był ostatnim tego dnia i dworzec zamknięto.


Jezus jak na przewodnika stada przystało zarzucił zamaszyście długim włosem i ruszył w tłum autochtonów w celu zdobycia mapy. Stado rozluźniło szeregi, bo po początkowej panice zgodnie stwierdzono, że w sumie zgubić się w jednym z największych miast Europy brzmi godnie. Z szelmowskimi uśmiechami na rumianych licach udali się ufnie za swym pasterzem. Przewodnik uzyskał potrzebne informacje wyznaczające trasę do głównego dworca i tylko ze zdziwieniem napomknął, że wszyscy odradzali mu pójście na skróty mówiąc, że droga brnie przez szemraną dzielnicę. Jednogłośnie postanowiono zbagatelizować fragment świadczący o uprzedzeniach i grupa zaczęła się przemieszczać ruchem jednostajnie przyśpieszonym.


Początkowy entuzjazm zaczął ulatywać bezpowrotnie z każdym kolejnym pokonanym kilometrem. Zmęczeni, głodni i coraz bardziej wystraszeni nawet nie zauważyli kiedy wkroczyli w nieprzeniknioną poświatę czerwonego światła. Z nieświadomego otępienia wyrwał ich widok przecinającego im drogę psa z ludzką nogą w zębach.  Instynktownie zbili się w ciasną masę i z szeroko otwartymi oczami zaczęli przyglądać się otoczeniu. Ciemne zaułki odchodzące od głównego placu stały się przyczółkiem dla muszkieterów fechtujących igłami. Gdzieś w oddali słychać było serię z obrzyna i histeryczne śmiechy. Z przeciwległej uliczki wyleciało stado kóz. W przestrachu, powoli ruszyli naprzód mijając kolejne zamtuzy i  opalizujące złowieszczo czerwone latarnie. Z witryn filuternie spoglądały na nich wijące się panie, które dawno przekroczyły wiek emerytalny, ale pracowały nadal w imię pasji i powołania. Jak na prawdziwego Jezusa przystało, Jezus stanął na straży ich moralności i wyprowadził bezpiecznie swą trzódkę, zostawiając daleko w tyle hipnotyzująco czerwoną łunę Placu Pigalle.


Gdy zziębnięci i skrajnie wyczerpani po godzinach trudnego marszu przez miejską dżunglę, w końcu doczłapali do wrót obiecanej głównej stacji z nową nadzieją w sercach ruszyli do drzwi frontowych, które pozostały ordynarnie zamknięte. Okazało się, że we Francji nikt normalny w nocy nie pracuje i niepotrzebnie w ogóle brnęli przez cały Paryż. Nie pozostało im nic innego jak rozłożyć się na kratce ściekowej przed dworcem metra, z której wydobywały się ciepłe opary i przeczekać ostatnie 2 h do świtu, kiedy to związkowcy uznają, że łaskawie można zacząć dzień roboczy. Ówczesna sytuacja geopolityczna była na tyle dobra, że nikt nie zwrócił uwagi na koczujący przed dworcem tabor brudnych i śpiących przybyszów z kraju lodowców i białych niedźwiedzi. Gdyby ktoś wtedy powiedział Lince, która w malignie leżała na kracie ściekowej grzejąc się w toksycznych oparach z samych trzewi Paryża, że wróci do Francji za niespełna kilka tygodni i że będzie wracać regularnie przez następne 6 lat, sama poczęstowałaby go serią z obrzyna. Ale o tym może opowie innym razem.


Z pierwszym pianiem zarzynanego na zapleczu koguta otwarto dworzec. Polska brać z nieopisaną radością wlała się do metra, przestudiowała rozkład jazdy – trzy razy – i po bólach dotarła do upragnionego celu. W hotelu po dogłębnej dezynfekcji, dezynsekcji i deratyzacji wszyscy udali się na krótki spoczynek, by po chwili na wpół lunatykując wziąć udział w wielotysięcznej manifestacji zorganizowanej przez Mudżahedninów – ale o tym dowiedziała się z wiadomości.

Komentarze

  1. Wyjazdy tego typu można skwitować słowami "BYŁO GODNIE". Przynajmniej masz co opowiadać, mało kto ma okazję zobaczyć psa z ludzką nogą w zębach :D

    OdpowiedzUsuń
  2. O żesz! Aż mię zawiść ścięła! Mój pierwszy pobyt w Paryzu zbiegł sie, co prawda, z centralnym trafieniem wprost w marsz nacjonalistów Le Pena ( papy) ale wygladaliśmy na tyle godnie, nacjonalistycznie i biało ( w sensie koloru skóry) że nikt manta spuścić nam nie chciał. Na wszelki wypadek kiwaliśmy po francusku głowami ograniczajac konwersację do "Qui!" i chyłkiem udalo nam się wycofać. Do dzisiaj nie wiem przeciwko komu był marsz ale bylo groźnie. Psa z nogą nie widziałam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Byłam pewna, że to etatowy pies z nogą ;) To my wręcz przeciwnie w metrze byliśmy jedyną białą nacją nikt nam manta nie spuścił, ale czy chęci mieli, nie mnie wyrokować. "Oui" to słowo magiczne, posługując się wprawnie można się uważać za tubylca. Nikt nie zauważy różnicy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj było, było :D Dobrze, że nie przyglądaliśmy się co ze sobą miało stado kóz...

    OdpowiedzUsuń
  5. Poslugiwalismy sie wprawnie ale kto wie gdybyśmy polski zasób uruchomili? Może przeciw Polakom był ten wiec? Że niby Napoleona tak do końca nie wspierali? Francuskiego bez poł litra nie rozgryzie się ale po pół litra to nawet po chińsku potrafię :D to na co mnie francuski?

    OdpowiedzUsuń
  6. Po odpowiedniej zaprawie w boju to i Marsylianke potrafiłam zaśpiewać :-D kolejnym magicznym słowem jest "sava" wystarczy wprawnie posługiwać się tymi zwrotami i uchodzi się już za poliglote.

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie wiem czy wyprawa do amazońskiej dżungli nie byłaby bardziej bezpieczna, tym bardziej docenić należy fakt dotarcia na miejsce bez uszczerbku na zdrowiu, przynajmniej fizycznym...

    OdpowiedzUsuń
  8. Aleście nawyrabiały, dziewczyny! Jedna manifestuje poparcie dla Le Pena, druga dla Mudżahedinów... Nic dziwnego, że taki rozpiździaj wszędzie!

    OdpowiedzUsuń
  9. Totalny kosmos ;D. Jakbym zobaczyła psa z ludzką nogą w zębach to od razu odwrót ;D. Następnym razem po prostu nie wybieraj się do Paryża, tylko wybierz inne europejskie miasto ;D.

    OdpowiedzUsuń
  10. No właśnie, przynajmniej jest co opowiadać :P

    OdpowiedzUsuń
  11. Zbieraj wszystkie kwity, Linka (zdjęcia, bilety, zeznania świadków) - nie wiadomo co się kiedyś może przydać ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. ... tak się składa, że mnie również wielki kawał złomu paryskiego ani nie wzruszył, ani nie powalił, ani nie przekonał do stania w kolejce do podziwiania widoków z góry... zdecydowanie wygrała możliwość spokojnego wypicia kawy bez pośpiechu i bez szaleństwa... rzecz jasna ani pierwszej, ani ostatniej tamtego dnia. :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Czyli gubienie się to udało Was rodzinne.
    W paryskim śmietniku zostawiłam buty, do cholewki schodzone. Albowiem uznałam, że od jednego Łuku Tryumfalnego do drugiego to rzut beretem. Taaa

    OdpowiedzUsuń
  14. Ano. Po prostu nie da się, choć kto wie, co dziś jest normalne, a co nie... Czy ja rymuje?

    OdpowiedzUsuń
  15. Bo my infiltrowałyśmy... A później to już tylko filtrowanie ich podłych piw zostało.

    OdpowiedzUsuń
  16. No cóż. Jak byłam pierwszy raz w Berlinie (miałam może z 11 lat i spędzałam wakacje u kuzynki, która mieszkała w miasteczku pod stolicą) z ogromną chęcią zwiedzania i poznawania nowej kultury, to wbiłyśmy się w sam środek parady równości...

    OdpowiedzUsuń
  17. Ano nawet nie będę udawać, że żałuję, było naprawdę zacnie :D

    OdpowiedzUsuń
  18. Ja wiem, że Oni wiedzą i wiedzą, że ja wiem, że Oni wiedzą...

    OdpowiedzUsuń
  19. Paryż ma przepiękną starą architekturę i te wszystkie wąskie, boczne, brukowane uliczki, ale poza tym to dla mnie zdecydowanie wygrywa francuska prowincja. Wioseczki mają cudne.

    OdpowiedzUsuń
  20. Cóż, o moim gubieniu można by epopeje napisać... Uważam, że powinnam na to dostać rentę.
    Co do samego Paryża to tam jest wszędzie daleko. Tylko bagietkę można nabyć co 15 m.

    OdpowiedzUsuń
  21. O jeny, masz ,,farta" ;D.

    OdpowiedzUsuń
  22. A ten pies z ludzką nogą to co? Ratler dźwigający odciętą stopę? A może sznaucer średniak "pieprz z solą" dzierżący dumnie goleń? Czy też może owczarek niemiecki tachający udziec by wykarmić rodzinę?
    Tak, gwoli historycznej ścisłości...

    OdpowiedzUsuń
  23. No jeśli chodzi o historyczną ścisłość i moje ulubione "fakty autentyczne", których notabene zawsze się kurczowo trzymam, był to york z nogą od kolana w dół. Stopa objuczona. Był to york z wyjątkowo mocnymi szczękami. Pewnie na dopalaczach. Albo z kosmosu.

    OdpowiedzUsuń
  24. Nie powinnam z domu wychodzić ;-)

    OdpowiedzUsuń
  25. O kuśwa... Że też tego nie widziałam :(
    Nieutulona w żalu jestem...

    OdpowiedzUsuń
  26. Wieża nie zrobiła na nas wrażenia, bośmy wleźli pod nią z jakiś krzaków, a wcześniej trzeba było przeskoczyć płot (już to powinno dać nam do myślenia, że z naszymi przewodnikami nie wszystko jest w porządku). W trakcie wyprawy było też dużo wina za 2 euro, które może ruskiemu szampanowi buty czyścić. O placu totalnie zapomniałam! A tam przecież mocz lał się ulicami gęstą i szeroką strugą, na każdym rogu proponowano nam seks lub narkotyki, albo obie te rozrywki jednocześnie :D. Sama manifestacja to również było jak przeżycie nie z tego świata, tym bardziej na takim srogim kacu/fazie. I jeszcze był Pan Chińczyk, który całą naszą grupę wyrzucił z hostelu, bo Niemcy na nas naskarżyli. Piękne, piękne czasy, szkoda, że tak mało z nich pamiętam :D.

    OdpowiedzUsuń
  27. Tjaaaa..

    Dwa lata temu byliśmy na wakacjach we Włoszech (jak zawsze), konkretniej pod Rzymem. Mieliśmy taki podstępny plan, by do stolycy dojeżdżać czymścik na zwiedzanie, bo autko nówka -funkiel, ledwoco kupione, a tam te makaroniarze nic ino czyhają, żeby nam je ukraść lub co gorsza - porysować. Wynajmująca nam mieszkanie kobitka obwieściła, że niedaleko jest stacja kolejowa, no ja wiem - może ze dwa km? I że najlepiej to jeździć pociągiem, bo autobusy to nie za bardzoż chodzą. No to pierwszego dnia po południu poszliśmy znaleźć tę stacyjkę. Łaziliśmy chyba z dwie godziny, pyknęło z 6 km, a stacyjki ani widu, ani słychu. Zaczepiłam wiec kelnera w restauracji, gdzie ta stacja jest.Gość nie znał angielskiego, ja włoskiego, ale włączył translator w komórce i się jakoś skomunikowaliśmy. Okazało się, że stacyjka jest w sąsiedniej miejscowości i on nas tam chętnie zabierze samochodem, bo własnie tamtędy jedzie. Próbowałam jakoś się z tego wykręcić, ale twardy był, nie miętki! Zapakował calą gromadkę do samochodu i wywiózł w 3,14zdu. Znaczy się najmarniej jakieś 10 km od noclegu, po czem ulotnił się zostawiając nas na jakimś zadupiu totalnym, z którego nijak powrotu nie było widać. W dodatku mojego Szanownego Ślubnego bardzo rozbolało kolano, które miał w owym czasie mocno nadwyrężone. Jednym słowem - ani wracać, ani zostać. Ostatecznie zlokalizowaliśmy przystanek autobusowy, tych autobusów, co to nie bardzoż. Istotnie, na takowa ocenę zasługiwały w rzeczy samej, bo ani rozkładu jazdy, ani wiaty, o ławce nie wspomnę. Na zakończenie, gdy już jakiś bus przyjechał i się do niego władowaliśmy, dowiedziałam się, ze powinnam mieć na niego bilet kupiony w kiosku. Oczywiście - nie miałam i ostatecznie okazało się, ze pojechaliśmy na gapę...

    Do dziś mam na ten temat koszmary :)))

    OdpowiedzUsuń
  28. To mi przypomina moją 5-dniową wycieczkę, też do Paryża. Wylecieliśmy luksusowym samolotem (marki nie zdradzę, bo by się za szybko wydało), a w Paryżu odebrał nas nie mniej luksusowy autokar. Hotel "Hilton", może mniej luksusowy, ale zawsze paryski i ze szwedzkim stołem. Przewodnik polski od razu zaprowadził nas do sklepu w którym skupowano polskie kryształy, antyki i bursztyn. Gdy cała wycieczka wymieniła przemyt na dolary (nie franki!) pozostałe 4 dni pozostaliśmy w hotelu bazując na paliwie alkoholowym. W powrotnej drodze prawie wszyscy zakupili "Playboy'a", który w Polsce miał kilkunastokrotne przebicie w cenie. Starsi Czytelnicy zapewne już się domyślają, że była to t.zw. wycieczka aktywu partyjnego (n.b. ja bezpartyjny załapałem się na wolne miejsce), AD 1976.

    OdpowiedzUsuń
  29. Szlag mogłam z Tobą wersję ustalić, bo też połowy rzeczy nie pamiętam. Zapomniałam o tym, że chcieli nas wyrzucić :D
    Szczyny były wszędzie, nie tylko na Placu, ale stwierdziłam, że to zbyt nieprawdopodobne i nikt by mi nie uwierzył...
    A o samej manifestacji boję się myśleć, Ci wszyscy ludzie co własną matkę sprzedaliby za kanapkę i colę, nasz chytra baba z Radomia musi się jeszcze wiele nauczyć. Poza tym nadal uważam, że wzięliśmy udział w magicznym rytuale jakieś popieprzonej sekty.

    OdpowiedzUsuń
  30. Ja myślę, że każdy Włoch tylko dybał na to żeby wam autko zdewastować :D bardzo dobrze zrobiliście, zawsze lepiej rzucić się na pastwę losu dzikiej komunikacji podmiejskiej. Przygoda i wino!

    OdpowiedzUsuń
  31. Hyhyhy czasy i miejsce nie mają znaczenia, a Polak pozostanie Polakiem na paliwie rakietowym. Po przeczytaniu edukacyjnej gazetki odsprzedawaliście, czy została jako pamiątka z wakacji?

    OdpowiedzUsuń
  32. Oraz autobusy linii Cotral!!!!! Że nie wspomnę o jajkach na twardo oraz negocjowalnym afekcie w przystępnych cenach *

    Tak, to Pratchett.. czy jakoś tak ;)

    OdpowiedzUsuń
  33. Odsprzedawali. Choć pewnie serce pękało straszliwie...

    OdpowiedzUsuń
  34. No jasne, że - tak jak pisze "madamme" - odsprzedawaliśmy ze znacznym przebiciem. Szczególnie cenne były "rozkładówki" ze znanymi modelkami. Oczywiście co lepsze zdjęcia były wcześniej fotografowane, kopiowane i przeznaczane do dalszego "użytku".
    Czy serce pękało? Oj, pękało coś, ale znacznie niżej. ;)

    OdpowiedzUsuń
  35. Śmiem twierdzić, że wraz z końcem tamtej epoki bezpowrotnie utraciliśmy narodowego ducha przedsiębiorczości. Teraz niestety w większości jest tylko januszostwo.

    OdpowiedzUsuń
  36. Pratchett jest czadowy!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Sprzątajcie, a będzie wam dane

Samozagłada: krok pierwszy

Wielkie powroty: epizod 1 – Sanatorium